Zasadniczo nie planuję zarzucać Państwa tą filmową pisaniną codziennie, raczej nie częściej niż raz w tygodniu, więc proszę się nie martwić. Ponieważ jednak mamy akurat zabawną godzinę 21:21, 21 dnia 21 roku 21 wieku, pomyślałem, że może warto ten fakt jakoś zaakcentować i podzielić się na szybko kolejnym wrażeniem, jakie może wywrzeć pewna produkcja osadzona w kontekście historycznym.

A więc, następne z cyklu zaskoczeń – „The Crown” nie jest, wbrew mojemu naiwnemu i nieprzemyślanemu oczekiwaniu, serialem w ścisłym sensie politycznym. A przynajmniej nie pierwsze dwa sezony (tyle zdążyłem…), stanowiące ciąg mniej lub bardziej nieznośnych romansów i facecji (z jedną bodaj drobną przerwą na słynną aferę smogową roku ’52), które pomimo naprawdę dość solidnej strony formalnej, przyzwoitego aktorstwa, itd., z każdym kolejnym odcinkiem stają się z konieczności coraz bardziej wygotowane z soków – w tej potrawce przyrządzanej z sukni, fryzur, dekoracji i formalności. Jest przy tym sporo płakusiania i smarkania w pałacowe firany przez rodzinę królewską nad swym nieszczęsnym losem (vide screenshoty).

W postaci samej królowej najbardziej uderza fakt, że wbrew deklaracji, jaką składa jej w dzieciństwie królewski sekretarz Tommy Lascelles, Elżbieta nie otrzymuje właściwie żadnego wykształcenia, pomimo intensywnych kursów z jakimś typem posiadającym wronę czy innego kruka i uczącym ją podobno prawa konstytucyjnego (które, przy tak dojmujących brakach we wszystkich innych dziedzinach, musiała chyba wkuć bez zrozumienia na pamięć) i naprawdę trudno nazwać ją przygotowaną do pełnienia swojej funkcji, nawet jeśli ta fasadowa monarchia ma być tylko przyciężkim kwiatem do kożucha brytyjskiej demokracji. Co ciekawe – dorosła już królowa zaczyna sobie powoli (strasznie powoli) zdawać sprawę z własnej ignorancji i wynikającej z niej indolencji, zatrudnia więc korepetytora, który po podzieleniu się z nią kilkoma ogólnikowymi życiowymi radami znika po jednym czy dwóch odcinkach, nie nauczywszy jej chyba niczego konkretnego, przez co Elżbieta dalej nie orientuje się w podstawowej geografii, nie ogarnia kim jest Chruszczow, itd.

Dostajemy przy tym nieustannie sugestie, że potwornie nudna z niej babka, w związku z czym jako widzowie lądujemy niewesoło, bo oto oglądamy serial o nudnej, głupiej, za to – jak wiemy – niezbyt urodziwej (przy czym twórcy serialu próbują to na zmianę ukryć lub uwydatnić) kobiecie, wyczekując z utęsknieniem, aż raz na dwa tygodnie odwiedzi ją z audiencją kolejny, koniecznie chory na coś premier i pomiędzy dramatycznymi kaszlnięciami, w możliwie prostych słowach spróbuje wyłożyć jej, co tam też słychać poza Buckingam.

Nie mamy jak wykluczyć, że The Crown nieźle zdaje sprawę z rzeczywistości, ale trzeba przyznać, że w formacie serialowym taka sytuacja może wydać się kłopotliwa, ponieważ za bardzo nie wiadomo z kim mielibyśmy się w tym smutnym spektaklu zidentyfikować – jedyne postacie budzące jako takie zaufanie, czyli król Jerzy VI i królowa Maria (głównie dzięki świetnej, jak zwykle, grze Jareda Harrisa i Eileen Atkins), niemal natychmiast umierają, więc z żyjących, oprócz Elżbiety, do wyboru mamy jeszcze: zakompleksionego męża, egotyczną siostrę pijaczkę, tępą matkę, zmanierowanego stryjaszka kolaboranta, przygłupio rozanielonego koniuszego i cyborgicznego sekretarza z nienagannym, acz trochę podejrzanym wąsikiem Teda Flandersa (chyba ostatecznie najsympatyczniejszego, bo podobnie jak my, wciąż po cichu lekko podkurwionego na całą resztę) oraz kolejnych zadufanych i na oko niekompetentnych premierów. I to wszystko byłoby okej, gdyby na pierwszym planie rozgrywała się faktycznie polityka, historia, jakieś świadectwo czasów czy analiza pokoleniowej problematyki powojennego społeczeństwa. A nie kurwasz asystowanie w dobieraniu kolejnych mężów, mebli i stanowisk. Innymi słowy – spodziewałem się raczej problemów tytułowej Korony, a nie migren noszących ją głów. Silly me…

[EDIT] Rzutem na taśmę zacząłem trzeci sezon – wymiana niemal całego garnituru aktorskiego pozwala zdecydowanie bardziej uwierzyć w psychologię postaci, a wejście na scenę socjalistycznego premiera chyba wreszcie zachęciło netfliksowych oficerów do próby jakiegoś rozkminienia ówczesnej Wlk. Brytanii nieco szerzej, niż tylko w dotychczasowym wąskim obiektywie partykularnych problemów naszych milusińskich. Mam nadzieję, że ten trend się utrzyma i zaczniemy dostawać na stół więcej mięsa, a mniej bezowych deserów (choć skądinąd już wiemy, jak je jeść).