Ostatnie kilkanaście miesięcy, upstrzone niespójnymi wewnętrznie i losowo przez różnych durniów dekretowanymi restrykcjami, to dla wielu z nas pozostających bez możliwości realizowania zawodowych planów prawdziwe zabawy z czasem, który subiektywnie rzecz biorąc biegł dla nas inaczej niż do tego nawykliśmy, wykonując niekiedy dość niespodziewane skoki w obu kierunkach.
Z jednej strony całe miesiące potrafiły niektórym umknąć w jakimś dziwacznym mirażu ruchów pozornych, po których ślad pozostał może gdzieś w historiach przeglądarek czy osobliwych wynikach morfologii krwi i nagle mamy za pasem maj 2021, choć w kalendarzu wciąż projekty zaplanowane na 2020. Mentalnie postarzeliśmy się przy tym o całe dekady, bo potraciliśmy tę część entuzjazmu, która brała się z przekonania, że świat czeka na nas oraz na rozmach naszej kreatywności i przedsiębiorczości – a więc, że sky is the limit. Siedzieliśmy zatem niektórzy na sempiternach, dodatkowo gnuśniejąc z braku spontanicznych wypadów krajoznawczych i spotkań towarzyskich, siwiejąc na gębie i wzdychając płytko pod oplutymi maseczkami.
Z drugiej strony ten sam czas rozciąga się w kierunku przeciwnym – przecież te wszystkie wyzwania zawodowe, których realizację nam uniemożliwiono, obciążyłyby serce i układ krwionośny, a przyjemności wątrobę, trzustkę, śledzionę… Można zatem powiedzieć, że rok zyskaliśmy! Że jesteśmy o rok do przodu, bo o tyle mniej eksploatowaliśmy w zwykłym trybie nasz biedny organizm. A więc w którą stronę płynie w końcu ta rzeka? No… to skomplikowane.
Czy można sobie zatem wyobrazić lepszą lekturę filmową na podsumowanie naszych nietypowych doświadczeń, niż enigmatyczne dzieło zgłębiające zawiłości konstrukcji czasu oraz jego wpływu na rozmieszczone w czasoprzestrzeni zgęstki materii, takie jak ludzie, kwiatki, robaczki?
A zatem Tenet! – zakrzyknąłem radośnie (gdy tylko przeszedłem wstępną fazę ignorancji, w której byłem przekonany, że film nosi tytuł Tentet i będzie o czymś zgoła innym – szczególnie, że pierwsza scena dzieje się dla zmyłki w operze). Czy zeszłoroczna produkcja Christophera Nolana, nagrodzona właśnie Oscarem za efekty specjalne, jest w stanie, poprzez połączenie ambitnej i misternej konstrukcji z ogólną atrakcyjnością gatunku szpiegowskiego sci-fi, dostarczyć zarówno intelektualnej satysfakcji, jak i wysokojakościowej rozrywki?
Dość mgliście pamiętam ze studiów klasyczny tekst śp. prof. Alicji Helman pt. „Widz w metaforze”, ale chodziło w nim mniej więcej o to, że uczestnictwo w seansie filmowym ma charakter nie tylko emocjonalny, ale również intelektualny, przeto na ekran filmowy możemy spojrzeć jak na planszę, na której toczy się gra – a my jako widzowie bierzemy w niej aktywny udział. Owa gra, aby wzbudzić nasze zainteresowanie, musi wykazać się stosownym stopniem złożoności. Zbyt prosta prędko znudzi graczy, zbyt skomplikowana – odstraszy. Spostrzeżenie mogłoby się dziś wydawać raczej banalne – bo to taka swego rodzaju filmoznawcza krzywa Laffera. A tymczasem Nolanowi zaskakująco udaje się ekwilibrystyczna sztuka sknocenia sprawy na oba sposoby jednocześnie.
„Tenet” jest bowiem absurdalnie zagmatwany na płaszczyźnie narracyjnej, ponieważ drobiazgowo rozgrywa temat manipulacji czasem, przez co wikła się w coraz bardziej karkołomne paradoksy, stając się w pewnym momencie kompletnie nieczytelny.
Równocześnie jest komicznie głupawy i zdawałoby się niedorobiony w każdym innym wymiarze – budowania przekonującej intrygi, psychologii postaci czy w ogóle jakiegokolwiek sensu całej opowieści. W efekcie przez bite dwie i pół godziny oglądamy różnych facetów, którzy z zapałem biegają raz do przodu, raz do tyłu – a w co lepszych fragmentach multiplikują się i gonią w obu kierunkach naraz – i tak mniej więcej w połowie filmu przestajemy dokładnie rozumieć za czym. Ponoć to wszystko dlatego, że Christopher Nolan „nie ceni linearnej struktury opowiadania”, jak gdzieś przeczytałem. Bogu dziękować, że nie opowiada dowcipów!
Gatunkowo Tenet jest intrygującym mieszańcem, choć zrodzonym z wątpliwego zestawu cech swych kulturowych poprzedników – to chimera o tułowiu Jamesa Bonda, z głową z Zeszłego roku w Marienbadzie i Strażnikiem czasu w miejsce ogona. Zmagania z nią nie należą więc do łatwych, bo jak już uporasz się z głową, odwinie się ogonem; pochwycisz ogon – łbem ucapi. Ta kłopotliwa strategia niedostępności skutecznie utrudnia relację widz<–>film i z każdą kolejną sceną czujemy się w tym układzie coraz bardziej nieadekwatni. Mimo wszystko jednak próbujemy.
W pewnym momencie projekcji Tenetu, którą sobie w warunkach domowych urządziłem, do pokoju weszła Agata i musiała mnie chyba zastać siedzącego z wyjątkowo głupią miną, będącą klasycznym połączeniem wytężonego skupienia i bezmyślności, bo przyglądała się przez chwilę temu, co na ekranie, po czym zapytała podejrzliwie – „Co ty za gupoty oglądasz!?”. Wyrwany z transu zacząłem skruszony bełkotać: „Bo to jest tak – ten czarny to jest agent i po zamachu na operę zażył nieprawdziwy cyjanek, więc jak wypuścili go z takiego wiatraka na morzu, to chciał sprzedać fałszywkę obrazu, który miał od Michaela Caina, tej smutnej kobiecie, żeby poznać jej rosyjskiego męża Kennetha Branagha, któremu ona też kiedyś sprzedała fałszywkę, ale innego obrazu, bo wiesz – on ma algorytm, który trzymają w takich skrzyneczkach i chcą zdetonować w tzw. hipocentrum, więc protagonista razem z tym drugim chudym rozsypali sztabki złota i wjechali samolotem do portowego magazynu, a potem kupili wóz strażacki, żeby go powstrzymać… tylko czasem nie wiadomo kto chodzi do tyłu…”, ale Agata nawet nie wysłuchała moich mętnych wyjaśnień do końca, tylko pokręciła z niedowierzaniem głową i sobie poszła, rzucając trzeźwo: „idiotyczne!”. A nawet nie zdążyłem wspomnieć o temporalnych szczypcach i handlarce bronią z Bombaju!
Niestety zręby fabuły, nawet jeśli wyłoży się je możliwie sumiennie, wcale nie brzmią najlepiej. A przedstawiają się (naprawdę proszę się nie przejmować spojlerami, zapewniam, że niczego Państwu nie dadzą) następująco:
Ludzka lekkomyślność doprowadza do tego, że w przyszłości dochodzi do katastrofy klimatycznej. Rozsierdzeni ludzie tę przyszłość zamieszkujący postanawiają zemścić się za swój los na ludziach teraźniejszych. Konstruują więc zmyślne ustrojstwo o nazwie Turnstile (po naszemu kołowrót), które jakimś tajemniczym sposobem łamie drugie prawo termodynamiki i lokalnie odwraca entropię, czyli wg Nolana sprawia, że umieszczona w nim materia zaczyna od tej pory… poruszać się wstecz. I shit you not.
Mieszkańcy przyszłości wykorzystują tę odwracarkę między innymi do stworzenia broni palnej, która działa wspak i kule zamiast wystrzeliwać z pistoletu… wracają do niego z miejsca, gdzie zostały w przeszłości/przyszłości (zależy jak patrzeć) wystrzelone i z jakiegoś powodu ta skomplikowana metoda strzelania ma być bardziej śmiercionośna od konwencjonalnej, choć nie do końca zrozumiałem dlaczego. Wydaje się to raczej niewygodne, szczególnie, że są z tym różne hece i żeby w ogóle taki odwrócony przedmiot podnieść należy sobie wyobrazić, że się go upuszcza… trochę, przyznacie, mylące.
Nawiasem mówiąc, z tymi odwróconymi kulami też jest jakaś dziwna sprawa, bo aby móc wrócić do broni tkwią wcześniej w różnych murach, szklanych ścianach itd., więc człowiek mógłby sobie zadać zasadne pytanie… od jak dawna tam tkwią? Od zawsze? Szklarz musiał być chyba lekko zdziwiony, wstawiając komuś nowiutką zbrojoną szybę z taką dziurwą w środku… No ale nic. Jakbyśmy się takimi detalami przejmowali, to w ogóle nie dałoby się ruszyć z miejsca, bo podobnych niejasności jest tam cała masa. Np. „odwrócony” człowiek potrzebuje w naszych warunkach maski tlenowej, bo zwykłe powietrze „nie przepływa przez odwrócone płuca”. A jak go podpalić… to zmarznie – bo z jakiegoś powodu „wymiana ciepła jest odwrócona”, ale już np. z obserwacją przedmiotów nie ma u odwróconych ludzi najmniejszych problemów, a przecież jeśliby być konsekwentnym, to i światło powinno dla nich płynąć w przeciwnym kierunku… jak zapewne również cała masa innych zjawisk natury biologicznej, o których nawet strach pomyśleć. Jednym słowem trochę chaos, którego normalnie nikt by się przecież nie czepiał, gdyby nie ta atmosfera pseudonaukowego napuszenia, które towarzyszy projektowi i pod płaszczykiem którego ma przechodzić faktyczna bełkotliwość Tenetu.
Ale najgłupsze jest samo sedno tej wielkiej intrygi. Mianowicie, oprócz odwracarki małej (rzeczonego Turnstile), ludzie z przyszłości budują Algorytm, który połączony z plutonem-241 podobno potrafi odwrócić oś czasu całego świata (czymkolwiek jest cały świat?). Jego również wysyłają z przyszłości w teraźniejszość w celu zdetonowania, po to żeby – uwaga – po pierwsze: unicestwić całe życie na Ziemi (bo do tego ma przecież ów wybuch i odwrócenie osi czasu doprowadzić); po drugie: aby w związku z tym… nie doszło do rzeczonej przyszłej katastrofy klimatycznej. Na oko wydaje się to kompletnie bez sensu, bo przecież wychodziłoby na to, że to oni sami zgotują sobie katastrofę (i tu zależnie od przyjętej koncepcji rozwiązania tzw. paradoksu dziadka, to byłaby albo ta właśnie katastrofa, za którą są rozeźleni albo jakaś jeszcze śmieszniejsza, która zmieni przyszłość, prawdopodobnie eliminując z niej ewidentnie pogubionych w całym tym zamieszaniu sprawców). Zresztą w pewnym momencie nawet pada lakoniczna informacja, że projektantka tego Algorytmu zrozumiała w nagłym olśnieniu geniuszu (szkoda, że już po oddaniu projektu) ową zdawałoby się nieskomplikowaną zależność przyczynowo-skutkową i z rozpaczy popełniła samobójstwo. Humorystyczne, że przyszło jej to do głowy tak późno – dla kogoś o jej kompetencjach powinien być to raczej no-brainer.
Jeszcze ciekawsze, że reszta nienawistników kompletnie się nie przejęła jej niewczesnymi ostrzeżeniami i doprawdy trudno powiedzieć, na co liczyli. Że w momencie wybuchu osie czasu się rozejdą i ich przyszłość pozostanie nienaruszona? Ale skoro nienaruszona, to w takim razie ich starania nie miałyby przecież sensu…
No nic, jedźmy dalej. Główny bohater (wyk. John David Washington) jest agentem CIA i jako jedyny z całej galerii drewnianych postaci nie otrzymał od scenarzystów imienia, więc w świecie przedstawionym wołają go z litości „Pinokio”, przepraszam bardzo, „Protagonista”, żeby wiedział, czego się od niego oczekuje. Protagonista, jak można się domyślić, ma za zadanie pokrzyżować niecne plany antagoniście.
Główny zły (grany przez Kennetha Branagha) to miliarder i tzw. „pośrednik”, jako że kontaktuje się z ludźmi z przyszłości, aby pozyskać od nich wzmiankowaną odwracarkę wszystkich odwracarek, za pomocą której zniszczy świat. On sam robi to z pobudek osobistych, bo jest chory i zgorzkniały, a do tego nie kocha go żona. Oczywiście, jak na bondowskiego złoczyńcę przystało, Zły pochodzi z Mordoru, czyli z Rosji, i o dziwo nie wołają go „Antagonista”, tylko Andrei Sator. Pomyślałem sobie, że imię co prawda rozumiem, ale Sator to trochę dziwne nazwisko jak na Orka, wpisałem je więc w google, żeby obczaić kto zacz.
Najpierw zwróciłem uwagę, że dumną nazwę Sator nosi pewna marka kombajnów do marchwi (ale nie tylko – firma projektuje także linie produkcyjne do przetwórstwa ziemniaka, cebuli, buraczka i in. warzyw – „Sator – made by farmers” – co wydało mi się wszystko tak odświeżająco konkretne i namacalne, że pochłonęło mnie na dłuższą chwilę i musiałem potem dość poważnie przewijać film, żeby jako tako załapać na powrót akcję).
Ale patrzę w tego googla dalej – No i… kurwa, oczywiście. Wisi i śmieje się do mnie prawdziwe źródło inspiracji dla tych wszystkich dziwaczych nazw własnych, stosowanych przez naszego Nolana z Tenetu – z samym tytułem dzieła włącznie. Jakimż trzeba być pretensjonalnym nudziarzem, żeby w tego zawiłego gniota, już naszpikowanego pseudonaukowym mambo-jumbo, wpleść jeszcze starożytny kwadrat magiczny!
Sator, Arepo, Tenet, Opera, Rotas – wszystko to rzeczywiście pojawia się na chybił trafił w filmie i prawdopodobnie powinienem się w tym momencie ostro podjarać, jakim to nasz demiurg jest erudytą, lecz zamiast tego zrobiło mi się zwyczajnie wstyd. To jest taki sam wstyd, jak ten, który można poczuć, gdy nieoczekiwanie znajdzie się jakieś własne zapiski z podstawówki czy innego gimnazjum, a więc z czasów, kiedy było się takim nieodwracalnie mądrym i pisało się wiersze o śmierci albo ja wiem, jakieś opowiadania z zakresu alternatywnej kosmogonii, chwaląc się przy tym znajomością Joyce’a i umiejętnością zapisania nazwiska Nietshzc… Nietzschego albo streszczania prozy Prousta na czas. I wiecie, wszystko spoko, ale przecież wiadomo, że samo w sobie miało to nikłą wartość i że takie młodzieńcze nadęcie raczej „dziełom” nie służy, zwłaszcza gdy się nie dostrzega, że nawet jeśli już wówczas znajdowaliśmy się na ramionach gigantów, to raczej w charakterze uczulenia, czy mało widocznej zmiany skórnej, która występuje może typowo na zimę, ale na wiosnę powinna raczej już przy dobrych wiatrach przejść. Natomiast Christopher Nolan zdaje się imponująco jechać z takim podejściem dalej na poważnie.
I to jest chyba kwintesencja mojego zarzutu wobec Nolana, jako twórcy filmu Tenet – zamiast napisać solidną historię (skoro przecież doświadczony z niego zawodnik, a nie żadna „nowalijka”), zadowolił się jakąś kompletną dziecinadą, w której zatrudniona za ciężkie pieniądze grupa cyrkowych akrobatów i technicznych, przy pomocy fikuśnych numerów na trampolinie czasu i błyskania nam po oczach żonglerką pustych pojęć, ma przekonać widzów, że Christopher Nolan to obkuty w fizyce teoretycznej i oczytany w pismach Pliniusza Starszego, i kogo tam jeszcze, wizjoner. A że wszyscy się przy tym sporo namęczyli, to nie stanowi najmniejszej wątpliwości i prawdopodobnie Oscar za efekty specjalne zupełnie się należał. Natomiast za mądre to to wszystko nie jest, ogląda się raczej ciężko, a wizerunkowo najgorzej w całym biznesie wypada w zasadzie sam autor.
W dodatku trochę przykre, że sami prestidigitatorzy – a więc odtwórcy głównych ról – wydają się być pozostawieni w tym namiocie sami sobie.
Kenneth Branagh dwoi się i troi, by jego miny i akcent złego Ruska wypadły możliwie karykaturalnie, zgodnie z błazeńską konwencją amerykańskich filmów klasy G;
Robert Pattison („fizyk”), niepilnowany, ubzdurał sobie z kolei, że jego postać będzie udawała nieżyjącego racjonalistę Chrisa Hitchensa, do czego przyznaje się w jednym z wywiadów („A lot of my character stuff, I was trying to do a Chris Hitchens impersonation, and I completely forgot that I was doing that until I saw my notes„);
Natomiast Elizabeth Debicki zrozumiała chyba ze swojej roli Kat (żony Satora – nawet przystojnej kobiety, o wyglądzie i energii najedzonego diplodoka) tylko tyle, że jest baardzo smutna. I trudno ją za to winić, bo ta postać napisana jest w sposób naprawdę karygodny;
W końcu, do centralnej roli Pinokia, przepraszam, Protagonisty w ogóle trudno się jakkolwiek odnieść, ponieważ J. D. Washington ma przez cały film tak dalece niczego niewyrażające i nieobecne spojrzenie, jakby po cichu pragnął być pomijany w recenzjach – do czego się chętnie przychylam.
Wygląda na to, że Nolana na tyle głęboko pochłonęło ślęczenie nad diagramami ze sjużetem i kolorowanie ich czerwonymi (—->) i niebieskimi (<—-) kredkami oraz gorączkowe sprawdzanie, czy wszystko się w tej wariackiej łamigłówce zgadza, iż zapomniał o zaopiekowaniu się aktorami i wytłumaczeniu im z grubsza, o co chodzi. Jak w Pythonowskim Sensie Życia, gdy na sali operacyjnej chirurgom ewidentnie czegoś brakuje, więc zwożą coraz więcej medycznego sprzętu, zamiast zainteresować się leżącym w kącie pacjentem.
Hugo Steinhaus powiadał, że z domu rzeczywistości łatwo jest zajść do lasu matematyki, ale nieliczni tylko umieją wrócić – i zdaje się, że tutaj, oczywiście toutes proportions gardées, wydarzyło się coś podobnego. A przy tym trudno nawet twierdząco odpowiedzieć na to kluczowe pytanie, czy sama łamigłówka nakreślona jest bez zarzutu, bo to wszystko nosi znamiona lekkiej ściemy.
Bo to tak, jakby ktoś przyszedł do nas z szachownicą, na której leży kilkadziesiąt chaotycznie rozrzuconych figur i podtykając nam ją jako zadanie, triumfalnie zawołał, : „mat w 47 ruchach!”. I męcz się człowieku, o co niby gościowi chodziło – od razu widać że szachy zna tylko z Wikipedii. No więc tak to się przedstawia.
Żeby nie być wyłącznie krytycznym, zaznaczę, że w Tenecie (wolno go w ogóle odmieniać?) są momenty tak zwanej akcji, które sprawiają niejaką satysfakcję, choć nie jestem pewien, czy zawsze w sposób przez twórców zamierzony.
Moją ulubioną sceną całej długaśnej produkcji jest chyba samo otwarcie, w którym terroryści wpadają z karabinami na scenę kijowskiej opery, zabijają dyrygenta i buszując wśród rozbitych szyków orkiestry, przewracają w paroksyzmie gwałtowności stojące tam bongosy i pulpity, wyrywają jakiejś przerażonej kobiecinie kontrabas oraz roztrzaskują butem wiolonczelę. A więc brutalnie łamią podskórnie oczywiste decorum, które Dürenmatt określił słowami „Nie strzela się do psa podczas muzyki Bacha!”. I ja to szanuję, bo nawet jeśli cała dalsza maskarada jest pozbawiona sensu, to ten początek stanowi w sumie niezłą uwerturę i działa naprawdę orzeźwiająco.
Inna zabawna scena mordobićka dzieje się restauracyjnej kuchni, gdzie zaatakowany przez kilku panów tłuczkiem, Pinokio prześmiesznie okłada jednego z nich po łbie tarką do sera (na końcu fachowym ruchem ścierając mu ucho), drugiego nokautuje stosem czystych talerzy, po czym wbija jego łepetynę w przeszkloną lodówkę wypełnioną kawałami parmezanów i cheddarów, trzeciego zaś wypycha kopniakiem z budynku, aż ten koziołkuje po schodkach w wory ze śmieciami. Znowu, niby nic, ale doceniam fantazję. Przepraszam, Protagonista.
Niestety te drobne momenty szczerej satysfakcji są kroplami w strumieniu straconego czasu, o którego poświęcenie poprosił nas Nolan, a my mu go chętnie daliśmy, głównie dlatego, że przypadkowo mieliśmy go w bród. Obawiam się jednak, że następnym razem nie będziemy tacy głupi. Szczególnie, że za parę dni majówka, a po niej być może upragnione otwarcie lokali i innych biznesów. W międzyczasie rozpędzają się szczepienia, więc niedługo, kto wie, może można będzie przestać wreszcie pieprzyć o tym, co lockdowny nam porobiły z duszą i wskrzesić jakiś ostrożny optymizm odnośnie realizacji własnych planów zawodowych. Czego sobie i Państwu życzę.
P. S. Jestem szczerze zdziwiony, że polski dystrybutor nie zdecydował się, zgodnie z naszą narodową tradycją, na przetłumaczenie palindromicznego tytułu „Tenet” na jakieś swojskie „Kobyła ma mały bok” albo choćby „Nawijaj Iwan”. Byłoby chyba śmiesznie, nie? Ale może nie powinienem mu tego podpowiadać…