Obiecałem niedawno, że podzielę się tytułami filmów, których lektura sprawiła mi podczas tego, kończącego się już mam nadzieję lockdownu, satysfakcję. A że trochę mi się nazbierało zaległości, to teraz w obliczu nieco luźniejszego (hłehłe) kalendarza koncertowego, spokojnie je nadrabiam.

Taki powrót widza marnotrawnego po dłuższym okresie odbiorczej ignorancji na łono miłującego nas wszystkich kina ma swoje niewątpliwe zalety. Zgodnie z przypowieścią – ja łajdaczący się miesiącami po szemranych streamingach zaznałem po powrocie tej wiosny prawdopodobnie więcej filmowego uczucia niż ci, którzy byli kinu wierni na co dzień i zawsze gorliwie śledzili każdą premierę – przez co teraz być może zgrzytają zębami z braku świeżych kęsów. Ja natomiast objadam się garściami, z wrażeniem dziecięcej euforii cukrowej, rosnącej po każdym kolejnym seansie. Przy okazji, gdy świat się zatrzymuje, objawia się nam pewna czeska prawda, że w pewnych warunkach nawet „czerstwe” może się równać „świeże”.

Jeśli ktoś nie lubi czytać, załączam zbiorczy obrazek. Dla pozostałych – oto, co następuje:

– wspaniałe „Never, Rarely, Sometimes, Always” Elizy Hittman – mocne wrażliwością reżyserki, naturalnością gry Sidney Flanigan, trzyma w empatycznym napięciu i działa na wielu poziomach. To jeden z tych filmów, w których włóczenie się po obcym Nowym Jorku stanowi przy okazji zewnętrzną emanację osobistych, wewnętrznych zmagań (trochę jak w „Sue Lost in Manhattan” Amosa Kolleka);

– znakomite „Sound of Metal” Dariusa Mardera z przekonującą kreacją świetnego Riza Ahmeda (znanego m.in. z serialu „Długa noc”) – pouczająca opowieść o perkusiście, który nigdy nie stosował zatyczek do uszu, przez co zamiast oglądać jego energetyczne koncerty, zmuszeni jesteśmy poznawać wraz z nim świat ludzi niesłyszących. Historia jest nieskomplikowana, lecz naprawdę dobrze poprowadzona, a przy okazji od początku żal nam chłopa – szczególnie, że przed „incydentem” nakurwiają razem z dziewczyną muzykę aż miło! A tu taki klops…

– „Nie jestem czarownicą” – tragikomiczna historia zambijskiej dziewczynki oskarżonej starym zwyczajem o uprawianie magii – niezła robota reżyserki Rungano Nyoni, której dość zgrabnie udaje się łączyć nastrój dojmującego wyobcowania bohaterki z kąśliwą satyrą na administracyjnie usankcjonowaną zabobonność.

– nieco dziwaczna „Dylda” (aka „Wysoka dziewczyna”) – dziejąca się u schyłku II W.Św. w Leningradzie 1945r., historia dwóch złamanych wojną młodych dziewczyn. Tytułowa Tyczka, wołana tak przez wzgląd na swą oryginalną fizjonomię, jest sanitariuszką w wojskowym szpitalu i cierpi na jakieś osobliwe porażenia okresowe, natomiast jej przyjaciółka Masza (bardzo dobry debiut Vasilisy Perelyginy) wraca obficie doświadczona z frontu spod Berlina i… no cóż… jak to się mówi – obie przyjaciółki mają wspólnie rozmaite przygody. To drugi pełny metraż na koncie reżysera Kantemira Bałagowa – dość intensywny, lecz ciekawie zrobiony. Fachowe zdjęcia, trochę może niepotrzebnie psute przegiętą korekcją kolorów – ale co kto lubi.

Dwa filmy woniejące rybą:

– świetne, mocno awangardowe „Bait” Marka Jenkina – w warstwie fabularnej opowiastka o rybaku (dobrze dobrany do tej roli, charyzmatyczny Edward Rowe) sfrustrowanym zmianami społecznymi zachodzącymi w jego kornwalijskiej wiosce, w której w miejsce etosu pracy i wielopokoleniowej tradycji wygmerywania z sieci zaplątanych w nie półmartwych śledzi, zaczyna się pojawiać niezbyt mile widziana przez miejscowych lokalna turystyka wypoczynkowa, więc wiadomo – gentryfikacja, rentierstwo, źli przyjezdni i te sprawy. Można powiedzieć, że „Bait” nawiązuje do bogatej tradycji brytyjskiego kina społecznego, ale robi to zdecydowanie na własnych zasadach. Obraz został zarejestrowany na dwóch starych Boleksach 16mm, na czarnobiałej taśmie dającej przyjemne, grube ziarno. Cały dźwięk wykreowany w postprodukcji, łącznie z dialogami postsynchronizowanymi na czuja, z ruchu warg. W tle ambientowa muzyka skomponowana na potrzeby filmu przez reżysera (który był tu zresztą odpowiedzialny za większość kluczowych stanowisk). A więc kino autorskie par exellence.

– zupełnym przypadkiem tego samego dnia obejrzałem z polecenia „Plagues And Pleasures on the Salton Sea” – znakomity dokument Chrisa Metzlera przybliżający sprawę katastrofy ekologicznej, która dotknęła sztucznie powstałe w Kaliforni jezioro Salton Sea będące przez kilkadziesiąt lat centrum tamtejszej rekreacji i byznesu wypoczynkowego. Bezrefleksyjnie eksploatowane nie wytrzymało próby czasu i wskutek rozlicznych procesów biologicznych zmieniło swe oblicze, przekształcając się powoli w wysychające, fosforowo-arsenowo-selenowe błocko i zaczęło stanowić problem nie tylko dla kasłających niedobitków, którzy wciąż upierają się mieszkać nad jego brzegiem, lecz także dla całej okolicy. Sama historia jest więc całkiem ciekawa, a Metzler znajduje kilku interesujących miejscowych bohaterów, natomiast klimat dokumentu tworzy piękny mroczny surf rock zespołu Friends of Dean Martinez oraz narracja prowadzona głosem Johna Watersa. Film ten obejrzany tuż po „Bait” sprawia zabawne wrażenie jego sarkastycznej kontynuacji – obserwowanej po latach konsekwencji rozplenienia się ludzkiego barachła, które bezmyślnie zburzyło dotychczasowy porządek, po czym sobie poszło, zostawiając jeno smród. Polecam do piątkowego obiadu – całość można obejrzeć na youtubie;

Dwa bardzo powolne, portugalskie filmy-obrazy, oba balansujące na granicy między dokumentem a inscenizacją, o których chyba napiszę jeszcze kiedyś szerzej, więc teraz tylko wymienię:

– piękny eseistyczny portret rodzinny „Metamorfoza ptaków” w reż. sympatycznej Portugalki Catariny Vasconcelos;

– i mroczna, żałobna „Vitalina Varela” Pedro Costy – flegmatycznego smutasa o znakomitym wyczuciu kadru. Z uwagi na ekstremalnie niskie tempo tzw. akcji – tylko dla koneserów 😉 ;

– komunistyczno-katolicki noir pt. „Słudzy” Ivana Ostrochovský’ego budujący historię wokół mającego faktycznie miejsce w 1980r. strajku głodowego w czechosłowackim seminarium duchownym, inwigilowanym i rozpracowywanym przez reżimowe Stowarzyszenie Duchowieństwa Katolickiego Pacem in Terris. Film posiada dość niezwykły klimat, głównie za sprawą bardzo dobrze zrytmizowanych, wizyjnych, czarnobiałych zdjęć, a także odpowiednio skomponowanej klaustrofobicznej muzyki (m.in. autorstwa naszego zacnego kolegi Miroslava Totha);

– „El Angel” – argentyńska opowieść o młodym narcystycznym psychopacie, hobbystycznie oddającym się kradzieżom i mordom, której atrakcyjna estetycznie oprawa (ładne rekwizyty i scenografia w realiach Buenos Aires lat ’70 oraz nieźle dobrana muzyka będąca mieszaniną utworów Moondoga i starego argentyńskiego bluesa) jest doprawiona atmosferą czasem nieco może natarczywej latynoskiej gejowszczyzny. Coś jakby późny Pedro Almodovar uparł się nakręcić swoją własną „Mechaniczną mandarynkę”…;

– całkiem przyjemna najnowsza produkcja Kelly Reihardt pt. „First Cow” – rzecz dzieje się w Oregonie 1820r. i opowiada o lokalnych narodzinach ducha krwiożerczego kapitalizmu na dzikim zachodzie… poprzez historię dwóch nieśmiałych facetów pichcących na sprzedaż (dla własnego zysku) bardzo smaczne ciasteczka, których tajnym składnikiem jest wydojone z cudzej krowy mleko – jak wiadomo pierwszy milion trzeba ukraść;

– przygnębiająca, wyrazista animacja „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Wilczyńskiego, która w pewnym momencie niestety skręca w stronę hołdu dla Tadeusza Nalepy i przez to przesunięcie punktu ciężkości traci może nieco na uniwersalności, akcentując za to bardzo osobisty charakter;

– ładne „Złodziejaszki” w reżyserii doświadczonego Hikorazu Koreedy – nie wchodząc w szczegóły opowieści, jest to oparta na zgrabnie napisanym scenariuszu refleksja na temat tego, czy do ukonstytuowania się więzi rodzinnych konieczne jest biologiczne pokrewieństwo;

– nawet nie takie złe „Nomadland”, które jednak swą jakość czerpie głównie z aktorskiej osobowości Frances McDormand. Problem w tym, że niestety nie dorównuje kalibrem wybitnej „Olive Kitteridge”, a zdaje się, że każda kolejna produkcja, która nie posiadając innych jeszcze walorów użyje talentu McDormand jako głównej strategii przekonywającego opowiadania historii, musi się z takim porównaniem liczyć. No i mam drobne wątpliwości, czy „Nomadland” tę próbę wytrzymuje…;

– „Shiva Baby” – prześmieszny debiut Emmy Seligman z bardzo dobrą rolą młodej Rachel Sennott, o dowcipie raczej z gatunku funny peculiar, pełnym towarzysko-rodzinnych niezręczności podczas tradycyjnej żałobnej sziwy – taki trochę Andrew Bujalski w żydowskiej spódnicy;

– „Midsommar” Ari Aster – przypuszczalnie najciekawszy horror na NH VOD;

– „The Sisters Brothers” – całkiem porządny, zabawny western Jacques’a Audiarda (oparty na jeszcze zabawniejszej powieści Patricka Dewitta). Jeśli nie jesteście pewni, spójrzcie na obsadę – moim zdaniem panowie dają radę;

– „Tylko zwierzęta nie błądzą” – ciekawie zbudowany francuski kryminał Dominika Molla, którego intrygująca narracja i autorski rys pozwalają wybaczyć niektóre grubiej szyte zbiegi okoliczności;

– „Oficer i szpieg” – zupełnie przyzwoity, konwencjonalny film historyczny o słynnej sprawie Dreyfusa w reż. Polańskiego, którego najsłabszą stroną jest jak zwykle zupełnie zbędne wciskanie w scenariusz postaci kobiecej, tylko po to, żeby mogła ją zagrać wciąż niezdolna i irytująco egzaltowana, szacowna małżonka reżysera – Emmanuelle Seigner. Ciekawa rzecz – Wyspa Diabelska, na którą zesłano kapitana Dreyfusa, oglądana z perspektywy przedwiosennego syfu pozamykanej Polski, jawi się nam jakimś nieodżałowanym rajem…;

– na koniec, dla wytrwałych, zostawiłem „DAU. Natasha” – niezwykły, całkowicie bezkompromisowy film w reżyserii Ilji Chrzanowskiego i Jekateriny Oertel (która dołączyła dopiero na pewnym etapie produkcji), ze wspaniałymi rolami Natalii Berezhnayi i Olgi Shkabarnyi oraz zdjęciami słynnego operatora Jürgena Jürgesa. Rzecz dość wymagająca w odbiorze, budzi w środowisku sporo skrajnych emocji i wywołuje liczne kontrowersje. „Natasha”, choć zdecydowanie broni się jako odrębne dzieło, jest tak naprawdę tylko drobną częścią absolutnie monumentalnego (w skali dotąd naprawdę nieznanej) eksperymentu filmowego Chrzanowskiego pt. „DAU”, który pierwotnie miał być opowieścią o życiu i karierze naukowej radzieckiego fizyka Lwa Landaua, a w toku prac rozrósł się do gargantuicznych rozmiarów, znacznie wykraczając poza pierwotne ramy tematyczne. Nie potrafię satysfakcjonująco streścić natury tego cholernie odważnego i ryzykownego przedsięwzięcia w jednym, prostym akapicie, więc najpewniej napiszę o nim osobno, gdy tylko zbiorę myśli. Póki co, zainteresowanych odsyłam do NH VOD, gdzie „DAU. Natasha” można obejrzeć.