W efekcie mojego ostatniego serialowego zrzędzenia dostałem od Was tak wiele rekomendacji filmowych, że z konieczności zrobiłem przerwę w postach, bo doprawdy nie miałem jako widz na co narzekać.
Po doobejrzeniu faktycznie nieco kuriozalnego czwartego sezonu „The Crown”, znudzony machnąłem na to wszystko ręką, otrzepałem się z piasku i zachęcony wołaniem wyjrzałem zza netfliksowego parawanu – a tam życie! Możliwe, że trochę zbyt długo prażyłem się bez ruchu na tym kocyku mentalnych wakacji i chyba nabawiłem się lekkich odleżyn na umyśle, tracąc w międzyczasie kontakt z różnorodnym horyzontem świata filmowego. A wszystko dlatego, że nieopodal sączył się ten nieprzerwany strumyk, który zawsze wiedział jak mnie ukoić swym tępym szemrzeniem multiplikujących się opowieści o rozmaitych zbrodniarzach albo postępowych dziewczynach…
Netflix to oczywiście wygoda – wiadomo. Jak dieta pudełkowa, dzięki której nie trzeba podejmować żadnego wysiłku – ani trapersko-łowieckiego, ani kompetencyjnego, ani właściwie nawet decyzyjnego, szczególnie, gdy się dryfuje z nurtem wielosezonowego serialu – wszystko przyszykowane, wystarczająco kaloryczne i może nie jakieś super smaczne, but hey – it stays inside. Jakoś da się przetrwać w tej smętnej rutynie zaspokajania codziennych potrzeb – pozorowania kontaktu ze światem czy właśnie eskapizmu lub też jakiejś względnej rozrywki w formie biernego odpoczynku.
I trafiają się tam na zachętę różne perełki, jak np. świetne „Frances Ha” Baumbacha (mumblecore romansujący z duchem francuskiej nowej fali) czy psychodeliczne „Może pora z tym skończyć” Kaufmana, których pewnie sam prędko bym nie obejrzał, gdyby nie stręczycielskie zachęty portalu. A jednak ostatecznie przez swą konstrukcję staje się Netflix głupawą telewizją dla pokolenia pogardzającego regularną głupią telewizją. Więc czasem warto wyłączyć ten szajs i zerknąć, co słychać na torren… ekhm… w kinach i na festiwalach.
No dobra, wiem, że o tej porze roku festiwali zwyczajowo ni ma, a kin nawet nie przerobiono na punkty szczepień, tylko po prostu zamknięto w cholerę. Jeśli więc komuś leży na serduszku legalne pozyskiwanie tzw. tekstów kultury, to w dziedzinie filmu mogę podpowiedzieć, że Stowarzyszenie Nowe Horyzonty słusznie zareagowało na trwającą apokalipsę zombie i odpaliło pod koniec lutego regularnie działające VOD, którego baza filmowa niespiesznie acz regularnie się poszerza. Można w nim znaleźć zupełnie sporo ciekawego światowego kina autorskiego, co stanowi przyjemną przeciwwagę dla innych platform koncentrujących się na produkcjach głównie komercyjnych. Tym samym wypełnia niszę, do tej pory na polskim rynku właściwie niezagospodarowaną. Tak się składa, że uciekając od nadmiaru tego współczesnego „kina papy” serwowanego przez netfliksy i inne habełe, wpadłem chwilowo w objęcia takiej właśnie, wicie rozumicie, „kultury wysokiej”. Rzucam więc zainteresowanym wędkę: https://www.nowehoryzonty.pl/vod , a następnie podzielę się własnymi wrażeniami z kilku seansów.
Ale to już w osobnych postach, bo w tym jak zwykle nie wykazałem zrozumienia dla ekonomii języka i rozpisałem się w tym wstępie jak dziad. Póki co ściskam poświątecznie, masujcie brzuszki, róbcie przysiady, pajacyki – i tak Wam to nie pomoże.