No więc, jakby ktoś się zastanawiał, serial „Freud” nie jest tak naprawdę o Freudzie. Jest natomiast niewiarygodną durnotą o jakichś mistycznych Węgrach (wymalowanych niczym postaci z „Przygód Picassa”), którzy przy pomocy dotyku rzucają na rozmaitych mieszkańców Wiednia urok, mający być jakoby stanem głębokiej hipnozy i popychający tych zamroczonych biedaczków do bezrefleksyjnych mordów wymierzonych przeciwko Cesarstwu Austro-Węgierskiemu. Wszyscy wykrzykują przy tym co chwilę tajemnicze słowo „Táltos!” (czyt. taltosz), którego widz długo nie rozumie, a które brzmi jak ważny składnik jakiejś smakowitej węgierskiej zupy rybnej – ogląda więc z nadzieją dalej. Jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie.
Sam Freud jest tu postacią psychologicznie rozchełstaną, kompletnie niezrównoważoną i non stop naprutą (klasyczne „lekarzu, lecz się sam”…), jakby przeczuwał, że jego nazwisko stanowi jedynie pretekst do opchnięcia nam tego dziwnego tematyczno-gatunkowego amalgamatu (politycznej intrygi knutej przez nawiedzonych secesjonistów, wymieszanej z przeglądem barbarzyńskich praktyk wczesnej psychiatrii), podanego w anturażu psychoanalitycznej symboliki, poplątanej ze spirytualizmem i węgierskim szamanizmem… a wszystko to na poważnie i w pełnych makijażach!
Z poczucia kronikarskiego obowiązku zajrzałem do sekcji komentarzy nt. „Freuda” na filmwebie, żeby się przekonać, czy jestem w swym osłupieniu odosobniony i okazuje się, że nie. Wśród wielu pytań i odpowiedzi dotyczących sensu fabuły panuje rzeczywiście atmosfera lekkiego niedowierzania. Jest też jedna znakomita, żołnierska wręcz, wymiana informacji pomiędzy dwiema paniami – Esterką i Angelą:
„esterka_g: Mi się podobał i obejrzałam od początku do końca
Angela_Malesa: W serialu są wątki erotyczne ?
esterka_g: Tak”
Czyli w sumie może jest ok…